PZ: Ludowej czy folkowej?
TR: Widzisz różnicę, bo ja nie? A tytuł zaczerpnąłem z jednego z pierwszych polskich powojennych filmów szpiegowsko-sensacyjnych „Niedaleko Warszawy”. Z wypowiedzi jednego z jego bohaterów. Bardzo mi się spodobała.
PZ: Okiem laika, jakoś intuicyjnie wyczuwam różnice. Folk kojarzy mi się z duchowością, mitologią, a ludowość z przyśpiewkami. Sprawdzałam i muzyka folkowa wywodzi się z ludowej, więc koniec końców myślę, że wyszło na Twoje.
TR: Dzięki, ale do rzeczy. Tegoroczne „Folkowe Andrzejki” zaprezentowały 4-ech wykonawców z tego kręgu, choć każdy z nich inaczej wyrażał swoje uwielbienie dla tego gatunku muzyki.
PZ: Różnorodność dźwięków i doznań, każdy zespół chciał wyrazić coś innego.
TR: Impreza miała miejsce 29-ego listopada, w „VooDoo Club”, mieszczącym się przy alei Tysiąclecia 48a (dawniej Bema). Kiedyś, w latach 90. zeszłego wieku, był tu klub „Kotły”, w którym byłem nie raz. Tyle że wtedy to był mały klub, a teraz jest to duży, prężnie działający, 2-scenowy „teatr” muzyczny. Z miłą obsługą, bramkarzami, szatnią (5 PLN) i barami, serwującymi, napoje o różnej zawartości radości. Scena nr 2 jest rzeczywiście spora, mogłem się o tym przekonać, kiedy pojawiło się na niej 7 muzyków, którzy – w dodatku – bez problemu zmieniali swoje pozycje.
PZ: Też często chodziłam do tego klubu, wtedy nosił nazwę „No Mercy”. Pamiętam letnie wieczory z kubkiem piwa w ręku i z drobną przerwą na papierosa. Scena wtedy była mniejsza wydaje mi się, że była jedna, ale może to moje mylne wrażenia!
Trochę mamy tutaj przekrój międzypokoleniowy, bywaliśmy, ale pamiętamy to miejsce z zupełnie innych czasów!
TR: No teraz to co innego! Scenę oświetla feeria barwnych świateł, pozwalając fotografom zrobić przepiękne fotki wykonawcom.
PZ: To miejsce ma klimat! Chyba wolę je nawet bardziej od Progresji, do której z resztą też chadzałam za młodu, jeszcze wtedy była przy WAT.
TR: Patrz, „dymarka” też działa.
PZ: Mnie to zawsze zastanawiało, jak wykonawcy dają radę z tym dymem, przecież on wpada w usta, człowiekowi się może zrobić niedobrze. Oczywiście efekty są super, ale jak śpiewać, gdy ten dym wpada do buzi, przecież to nie papieros…
TR: Ha ha, masz rację, wentylator jest ustawiony wprost w twarz perkusisty. On najciężej pracuje, więc jak jest w stanie oddychać tym gazem i bębnić bez kiksów. Moje uszanowania dla nich!
PZ: Też jestem pełna podziwu! Muzyka na żywo to naprawdę coś niesamowitego!
TR: W pomieszczeniu – poza sceną – jest miejsce na reżyserkę i stoły, które służą za miejsce sprzedaży merczu, swojego, znaczy zespołów.
PZ: Zauważyłam ten stół, ale do takich miejsc zawsze strach podejść. Jeszcze ktoś zada Ci pytanie… Żartuję, kiedyś byłam na koncercie koreańskiej artystki – zwie się Park Jiha – i grała koncert w Teatrze Polonia, chyba naprawdę nigdy nie byłam na bardziej epickim koncercie z tak przepiękną oprawą, niestety nie podeszłam do tego stołu i do tej pory żałuję! Można było kupić album tej artystki, miałabym go na zawsze, a tak pozostaje Spotify.
TR: Tylko bez kryptoreklamy, proszę. A powiedz mi, co znaczy „epicki koncert”, to pierwsze słowo jest ostatnio bardzo modne.
PZ: Cóż.. epicki… czy tamten koncert był epicki? Był magiczny… światła, właśnie ten dym, no i muzyka. Myślę, że wszystko ze sobą bardzo dobrze współgrało, więc to był może nie epicki a magiczny koncert. Epicki, hm, jakoś to słowo pasuje mi bardziej do szybkiej muzyki! Tutaj też światła i dym robiły swoje, no i artyści, w sumie niesamowity klimat.
TR: A ja epickość kojarzę z bardzo długimi kompozycjami, w wolnym, doniosłym, czasem nawet monumentalnym stylu, jak w twórczości szwedzkiego bendu Bathory.
Dobra, ale to nie koniec wstępu. Wielki ekran obok areny pozwala oglądać, to, co się dzieje na niej, z pozycji siedzącej i to nawet w ostatnim rzędzie. Wystrój całej sali bardzo mi się podoba, podobnie, jak w „Metal Cave” dominuje tu gotyk i horror, zmaterializowany w wiszących czaszkach, prawdziwej otwartej trumnie z truposzem wewnątrz i różnymi, ekstraterrestialnymi formami, podświetlonymi odpowiednim światłem.
PZ: Czy zauważyłeś, że wszyscy byli ubrani na czarno? Wyróżnialiśmy się w tłumie!
TR: Fakt, mam nadzieję, że nie wzięli nas za intruzów czy defetystów… Na szczęście to nie są lata 80. zeszłego stulecia, kiedy każdy gatunek popu czy rocka miał swój kodeks, gdzie była też mowa o wyglądzie. Pamiętam nawet, że tygodnik „Na Przełaj” drukował taki informator-slowniczek dotyczący wyglądu fanów danej muzy. O, rozgadałem się.
Koncert rozpoczął się punktualnie o 19:00, występem barda z Gorlic, noszącego pseudonim Viimaheim. Grzegorz Przepióra, bo to on jest twórcą wszystkiego, mówi, że „… W Jego rozumieniu to znaczy: „Kraina Wiecznej Zmarzliny””.
PZ: Ekstra! To znaczy nie ekstra, ale super, że zdobyłeś te informacje! Bardzo wieloznaczne i niejednoznaczne, trochę jakby słuchając jego muzyki człowiek z tej zmarzliny się jednak wydobywał. Bardzo mnie poruszył ten występ, widziałam oczami wyobraźni wróżki! Ba! Może nie byłam jeszcze tak zmęczona, ale naprawdę czułam, że muzyka porusza moje serce! Jakby, jakbym właśnie się odmrażała!
TR: Ale Ty potrafisz kwieciście opisywać emocje!
PZ: Dzięki….
TR: To ja wrócę na ziemię. Muzyk wyszedł na scenę uzbrojony w buzuki i choć to jest instrument pochodzenia środkowoazjatyckiego, to wielką popularnością cieszy się w Irlandii…
PZ: Klimat Irlandii też dało się wyczuć!
TR: … wśród twórców muzyki celtyckiej. I właśnie takiej „gitary” używa Grzegorz. Oprócz wirtuozerskiej gry na niej „żonglował” jeszcze nogami, lewą uderzał w tamburyn, a prawą wciskał pedał walący w cajon – drewniany bęben, na którym zwyczajowo gra się rękami bądź pałeczkami.
PZ: Tego nie zauważyłam, ale słyszałam, co się dzieje, to dopiero człowiek Renesansu! Zastanawiałam się, czy łatwiej jest grać jako zespół czy pojedynczo, jak ty sądzisz? Według mnie lepszy efekt można uzyskać, grając w zespole, co oczywiście nie umniejsza artystom grającym w pojedynkę, ale trudno zrobić „show” samemu. Myślę, że Viimaheimowi się to udało.
TR: Dokładnie też tak myślę. Wydawałoby się, że ciężko być oryginalnym, tworząc i prezentując swoją muzykę bez słów, jednak Viimaheim bez trudu udowodnił, ze swoją energią i radością potrafi rozruszać publikę pod sceną. Na jego występ złożyły się własne kompozycje – jak „Wokół ognia” – ale i utwór z filmu „Chłopi”, a także „Dziewczyna Swarożyca” i „Silver of Monsters” (Marcina Przybyłowicza) lubelskiej grupy Percival, „Iron Man” grupy Black Sabbath czy nasz narodowy szlagier „Hej, sokoły!”. Był też nienazwany dotąd numer, którego tytuł mógłby brzmieć „Pędzą konie w galopie”. Warto też powiedzieć, że Grzegorz zagrał kompozycję „Silver of Monsters” z racji premiery kolejnej książki o Wiedźminie, która przypadła właśnie w piątek. Pod koniec występu Viimaheima pod sceną już wiele osób wycinało swoje „hołubce”, w tym także niemłodzi już tancerze.
PZ: No, widziałam, widziałam.
TR: Ten koncert nazwałbym – i wierzę, że autor się nie obrazi – „Najlepszym aperitifem przed wystawnym obiadem”. Grzegorz mówił, że w przyszłym roku skupi się na komponowaniu własnych utworów, bo nie chce zostać zaszufladkowany, jako „odtwórca”.
PZ: Nie dotrwałam do końca, więc nie wiem czy mam prawo głosu, ale dla mnie to była porządna przystawka.
TR: Nie dotrwałaś do końca imprezy, a nie występu.
PZ: Tak, tak to miałam na myśli.
TR: I tak, po krótkiej przerwie na scenę „wpłynęły” trzy urodziwe elfy, w strojach średniowiecznych (łącznie z butami!): flecistka Magdalena Janas – z kołczanem fujarek przy boku – skrzypaczka Patrycja Błach i wokalistka Dorota 'Mira’ Karlińska z tamburynem. Za ich plecami wisiał baner, mówiący, że za chwilę zauroczy i zwiedzie nas na manowce – Rustica z Wrocławia. Jej przepiękne brzmienie współtworzą nie tylko one, ale i gitarzysta akustyczny Krzysztof 'Kiepo’ Amanowicz oraz bębniarz Adam Koniuszewski. Ich, pełne żywiołowości, kompozycje – śpiewane po polsku, angielsku, starofrancusku, niderlandzku, po łacinie czy w języku staromołdawskim – wzbudziły niepohamowane emocje wśród publiczności, że namawianie Miry, byśmy tańczyli „pogo” było zbędne. Pod koniec występu ta radość udzieliła się także Adamowi, który wstał i walił w bęben (przypominający cajun w poziomie) jak szalony. Ale nim Rustica bisowała numerem „March Cambreadth” – którego motorem wspólnego wrzeszczenia było zdanie „Ilu drani poślem w piach!?!” – zagrała mnóstwo równie przebojowych, co tanecznych, kompozycji, jak choćby: węgierską „Ścieżkę diabła”, belgijską „’t Smidje”, filmową „John Ryan’s Polka” oraz „Unda” z repertuaru niemieckiej pogańsko-folkowej grupy Faun czy „Kender” poznańskiej formacji White Garden. Jednak je wszystkie przebiła prosta, ludowa pieśń, „Gołąbek”, odegrana i odśpiewana z niesamowitym wigorem i zacięciem.
Rustica – przy tym – cały czas miała świetny kontakt z publicznością, robiąc z nią, co tylko chciała Mira i Magdalena.
PZ: To prawda, Mira była bardzo charyzmatyczna! I bardzo dobrze się słuchało całości. W ogóle bardzo dobrze wyglądali na scenie! Podobała mi się suknia Miry, w szczególności rękawy. No i ten sztandar, serio, robi wrażenie. Jak zabierali go ze sceny – w przerwie między zespołami – widziałam go z bliska i pomyślałam, „Wow, ale fajny!”.
TR: Nic dziwnego, w końcu, jak powiedziała nam Dorota, został zrobiony ręcznie, co zajęło ponad 200 godzin pracy!
Tak, ten koncert to było naprawdę przepiękne wydarzenie. A zespół działa aktywnie – jako fantasy medieval folk band – tak dopiero od 2 lat, grając głównie na imprezach w zamkach i grodach całej Polski. W tym roku wydał EP-kę „Rustica live”, z rejestracją występu na festiwalu „Na trakcie żniw ’23”. Kiedy zespół zakończył swój koncert, pozostawiając nas niebywale rozbawionymi, z rezerwą myślałem, czy kolejny artysta spotka się z aż takim aplauzem, co wrocławianie. No nie?
PZ: Aplauz był, szaleństwo pod sceną również. No i ten Pan, co mnie wyciągnął do tańca…
TR: To jednak był specjalny wieczór, pełen niespodzianek. A to za sprawą jaworzańskiego septetu, folk metalowej grupy Cronica. Non-stop pulsująca energią i tryskająca melodyjnymi – choć głośnymi i ciężkimi – dźwiękami doprowadziła do szaleństwa widzów, którzy brykali (dosłownie), jak im pokazywali muzycy. Koniecznie trzeba ich Wam przedstawić: Marta (wokalistka), Magdalena (skrzypaczka), Adrianna (klawiszówka, wokalistka), Dawid (perkusista), Kuba (gitarzysta), Maciej (basista) i Dariusz (wokalista, gitarzysta). Wszyscy ubrani na czarno odgrywali swoje role zawodowo.
PZ: Dobry klimat był w tym zespole, trochę jednak żałowałam, że perkusja zagłuszała dosłownie wszystko. Trudne zadanie – reżyseria dźwięku.
TR: O to samo zapytałem Dawida. Odpowiedział, że to jest negatywna cecha małych klubów. Perkusja jest najgłośniejszym instrumentem i do niego muszą się dostosować inne, dlatego trudno było zrozumieć teksty tak fajnych utworów, jak „Woda” czy „Lustro”. Co prawda na stronie zespołu (https://www.facebook.com/cronicaPL/?locale=pl_PL) – zresztą świetnie przygotowanej – znajdziesz teksty a nawet opis każdego utworu (wideoklipu), ale tutaj, podczas koncertu, przydałby się diaskop (lub sprzęt nowszej generacji) rzucający tekst nagrania na ścianę, wtedy publika mogłaby – bez problemu – śpiewać choćby refreny z wokalistą. Pomyślałbym o tym na miejscu muzyków. Co sądzisz?
PZ: Myślę, że byłoby to fajne, ale czy nie odwracałoby uwagi od spektaklu na scenie? Czasem w kinie skupiam się głównie na napisach i przez to tracę pewne niuanse. Wspominałeś, że to dla ciebie ważne utwory, wręcz ich wyczekiwałeś. Przyznaj się, tak naprawdę, jesteś fanem!
TR: Może nie fanem, ale z racji mojej obecnej sytuacji życiowej teksty tych nagrań idealnie pasują do nowej ścieżki, którą podążam. Do tego wszystkiego muzycy zagrali dwa szwedzkie utwory – „Herr Holger” i „Herr Mannelig” – z polskim tekstem, które znajdują się na ich płycie „Na tej ziemi”. Ja znałem je – w oryginale – w wykonaniu grupy Garmarna, której twórczość bardzo wysoko sobie cenię. Ale na tym nie koniec wrażeń, jakie przyniosła Cronica. Mój wzrok często błądził ku Magdalenie i jej sukience z rozcięciem niemal do bioder, ku Adriannie, która prawidłowo rzucała swoimi długimi włosami i ku Maciejowi o wyglądzie „true ZZ-TOPowca”, który szalał na scenie, co chwilę pojawiając się w jej innym miejscu.
PZ: Tak, Basista robił wrażenie! Chociaż osobiście podobał mi się moment, kiedy gitarzyści skrzyżowali gitary. Szkoda, że nie zrobiłam wtedy zdjęcia! Było mi natomiast smutno, że praktycznie w ogóle nie słyszałam wokalistki, serio, chciałam posłuchać też jej wokalu.
TR: Tak, ci dwaj gitarzyści przyciągali uwagę. Ich gra i wirtuozerskie popisy szarpania strun robiły wrażenie pojedynku, kto zagra szybciej, ciekawiej i głośniej.
PZ: Fakt, ale to była raczej zabawa niż rywalizacja o przewagę na scenie!
TR: Niech Ci będzie. Kiedy musiałaś wyjść, Cronica kończyła swój set, zachęcając – już mocno rozentuzjazmowany tłum – do jeszcze większego szaleństwa. Komu było mało mógł podejść do stolików i kupić to, co oferował zespół ze swojego merczu. Również na tym stole znajdowały się produkty kolejnego – ostatniego – wykonawcy tego wieczoru, warszawskiej grupy – Likho. Z jednej strony byłem ciekaw, jak na żywo zabrzmi kapela, określająca swoją twórczość mianem: metalcore, folk i melodic death metal, bo to dość niecodzienne połączenie, jak weźmie się pod uwagę, że ten kwintet używa standardowego instrumentarium: Jan Mucha (jest frontmanem), Robert (basistą i wokalistą), Michał (gitarzystą prowadzącym), Alexander (gitarzystą rytmicznym) a Stanisław (perkusistą). Z drugiej mańki bardzo ciążyła mi recenzja ich płyty „I am The End”, jaką przeczytałem na „Metal Archives”. Pamiętasz ją?
PZ: Tak, szczerze mówiąc, nie była zbyt przychylna, album „I am the End” autorowi recenzji nie wydawał się zbyt oryginalny.
TR: A ich występ zaczął się całkiem nieźle. Ruszyli ostro, z kopytka, choć to nie był utwór „Pagan Reaction”. I choć pod sceną było już o wiele luźniej, to tę publikę stanowili w większości zagorzali fani Likha. Jedni drugich napędzali, prowokując do jeszcze większego rozwydrzenia. I choć zespół miał najmocniejsze brzmienie tego wieczoru, to coś w nim stałe zgrzytało. To był perkusista. W swoim życiu słyszałem wielu bębniarzy „na żywo” i z nośników, myślę tu o muzyce punk, hardcore i tej metalowej. Jednym granie szło ciężko, a innym – lekko. Stanisławowi idzie ciężko. Kiedy się rozpędzi, to bije rytmicznie, ale kiedy trzeba nagle zwolnić, gubi rytmiczność i zostaje w tyle. Rusza, jak 100-tonowa lokomotywa, ciężko, a mnie to bardzo przeszkadza. Zresztą, tak w ogóle, to do tej muzyki przydałoby się o wiele szybsze i widowiskowe bicie. Dlatego nie byłem zadowolony z tego koncertu i pozostanę – póki co – przy ich nagraniach studyjnych.
Mówiłaś mi, że jakiś utwór Ci się spodobał, co to było?
PZ: Nagrania są dostępne na Spotify, więc miałam okazję przysłuchać się temu, co mnie ominęło. Oczywiście koncert to zupełnie inna bajka, ale mi się podobał nowy singel „Basilisk” i jeszcze „Fields of Nav” z albumu „I am The End”.
TR: Na scenie wiele się działo, ale moją uwagę przyciągał Michał, który szalał w kilcie, wykończonym metalowymi elementami. On i jego koledzy często zmieniali swoje pozycje, dodając widowiskowości temu koncertowi, jednak słabosłyszalny – a przez to niezrozumiały – wokal prowadzący, jak i ten metalcorowy, jeszcze potęgował moje znużenie „ścianą dźwięków”, w dodatku – z powodu perkusji – dziurawych.
Chociaż ten utwór, który został zapowiedziany, jako nowy, brzmiał już bardziej świeżo, co pozwala mieć nadzieję, że w twórczości Likha zajdą zmiany na lepsze. I może na scenie pojawi się baner. Zespół istnieje 4 lata, w dyskografii ma album i 3 single, więc jeszcze wszystko przed nimi. Byleby muzycy nie popadli w rutynę i samouwielbienie, bo takie przebłyski zarejestrowały moje oczy.
Zwolpa i Ryłkołak
(Zdjęcia koncertowe Viimaheima i Rustici: Zwolpa)
————————————————————————
Viimaheim:
Rustica:
Cronica:
Likho:
Autorki książki ” Jak złodziej przyszła” z wizytą w Radio Praga
Drodzy Słuchacze! Panie: Elżbieta Strzałkowska ( na zdjęciu po lewej) oraz, jak się okazało prażanka, Grażyna Latos przyjęły zaproszenie do naszego radia, by porozmawiać o