“Nova Fest” po raz pierwszy…
Warszawski klub POTOK mieści się na Marymoncie, obok zajezdni tramwajowej (linii 15). Podzielony na dwie części: bar i salę koncertową ma interesujące rozplanowanie oraz przyjazne wnętrze. Jest oczywiście szatnia, ale w dobie transakcji elektronicznych oczekiwanie na przyjęcie ciuchów i zapłacenie (5 PLN) jest dłuższe niż kiedykolwiek wcześniej. W części widowiskowej nie wolno palić, co przyjąłem z radością, natomiast na początek koncertu musiałem czekać o wiele dłużej niż organizatorzy zapewniali. W tej kwestii nic się nie zmieniło od dziesięcioleci. Szkoda, bo przez to impreza przeciągnęła się do po północy i na powrót musiałem zdać się na nocny autobus (linii N46).
8-ego listopada miała miejsce impreza “Nova Fest”, prezentująca cztery kapele: One Is Missing, Neferious, Infinitone oraz Distortia. Trzy z nich hołdowały brzmieniom post-hardcore, poszerzonym o elementy breakcore, groove metal, grunge, industrial i power violence. W przypadku One Is Missing i Infinitone brzmienie perkusji dominowało nad pozostałym instrumentarium, nawet wokal często spychając na dalszy plan. To pozbawiło obie grupy oryginalności i wyrazistości, bo spora część ich utworów brzmiała podobnie. Solówki gitarowe też były nieczytelne.
One Is Missing miał swój debiut sceniczny. Widziałem wiele debiutów, gdzie muzycy dawali z siebie 110% swej żywiołowości i talentu. Jeśli więc Ci warszawiacy dali z siebie wszystko, to efekt tego był mizerny i każe wziąć się do pracy, uwzględniając zachowanie na scenie w szczególności. Bo na niej nic się nie działo. Zresztą to dotyczy także i Infinitone, a nawet black/death metalowego Neferiousa. Kompletna stagnacja, bez żywiołowości, agresji i prowokacji artystycznej w szerokim znaczeniu.
Poznański Infinitone – z racji lżejszych brzmień – miał bardziej czytelny wokal, ale za to bas był – często – głośniejszy od gitary. Na ich płycie “Ebb & Flow” wszystko brzmi o wiele lepiej, ale to jest studio, a nie deski sceniczne. Nie rozumiem natomiast braku dbałości o image, bo tylko gitarzysta nosił koszulkę z logiem zespołu. Reszta nie mogła ich założyć, bo co, bo to wieśniactwo (jak powiedział mi Anzelmo)? Przecież koncert to nie tylko muzyka, tekst, ale i widowisko. Osobiście także uważam, że lepiej, mocniej, odbierałoby się twórczość Infinitone, gdyby wokalista śpiewał po polsku, jak to np. miało miejsce w przypadku kapeli Bogusza Rutkiewicza (Turbo) – Gotham – której album “Czyste intencje” plasuję wysoko. Za to na plus mogę zaliczyć poznaniakom profesjonalizm w wejściu i zejściu ze sceny. Podłączyli się i odłączyli, w sumie, w 10-12 minut. Inni powinni brać z nich przykład. W ten sposób wyraża się dbałość o publiczność i wierność ustaleniom z organizatorem (K.Boo Kings by Queens).
Stołeczny Neferious – uzbrojony w bas, dwie gitary i bębny – także nie może zaliczyć tego występu do rewelacyjnych.
W tumulcie wszechobecnych bębnów i blach ginęły gitary i ich solówki. Nie wiem, po co perkusista cały czas wykonywał techniczne “łamańce”, co chwilę akcentując je waląc w talerze, kiedy tutaj wystarczyłoby prostsze bicie, podkreślające szybkość i melodyjność utworów. Również i w przypadku imagu bębniarz odstawał od reszty muzyków, prezentując inaczej pomalowaną facjatę. Neferious jest nowym zespołem na warszawskiej scenie metalowej, więc liczę, że poprawi – na kolejnych koncertach – swoje nagłośnienie i czytelność, image i (ob)sceniczność. Chętnie ich wtedy zobaczę.
Na zakończenie tego jednodniowego festiwalu wystąpiła Distortia.
Dbająca o wystrój i nastrój (podkreślany wyświetlanym filmem, na którym widniał nawet i jeden tekst utworu), wprowadziła długooczekiwaną żywiołowość, budząc aplauz publiki, w tym moją. Wokalista, agresywny w każdym swoim geście, ruchu i słowie, “oślepiał” gołym torsem, przypominając mi Iggiego Popa czy Henriego Rollinsa. Muzycznie, zespół – swoją nieokiełznaną eksplozją dźwięków, generowaną tylko przez gitarę i bębny, przywodził mi, miejscami, na myśl Kinskyego i Antigamę, a z zagranicznych bendów – Eisenvater. Ale w większości numerów Distortia ma już własny styl, co trzeba rozwijać i podbudowywać jeszcze większą energrtycznością i prowokacyjnością wokalisty, gitarzysty i wokalistki. Nie do końca zgadzam się z jej funkcją przeciwwagi dla frontmana, bo ona powinna być jego adwersarzem, szczególnie, że z racji swojej wagi i postury winna wrzeszczeć, jakby ją palono na stosie. Poza tym, czemu – non-stop – nie rzuca włosami, skoro ma je takie długie. Muszę koniecznie posłuchać debiutanckiego albumu tego kwartetu – zatytułowanego “Pleśń” – by porównać jego umiejętności pracy w studiu, choćby domowym, z występem “na żywo”. No i chciałbym go znowu zobaczyć na scenie.
Reasumując, impreza była średnia, jednak uważam, że powinna być organizowana co miesiąc. Tak wiele jest zespołów – nie tylko w Warszawie – czekających na swój debiut przed publicznością. A ja chętnie je zobaczę i ocenię…
Ryłkołak