Wielu z nas przywykło do tego, że rozmowy o muzyce często zahaczają o estetykę: o to, jak wszystko brzmi, jak się prezentuje, jak można to przypisać do jednej szufladki, ale co się stanie, kiedy zaprosimy do stołu artystów, których twórczość zupełnie nie pasuje do tej samej etykiety? Co wyjdzie, gdy połączymy odległe dźwięki, które wydają się wykluczać siebie nawzajem? Vito Bambino i Stevie Wonder. J. Cole i John Coltrane. Bill Withers i Tom Misch. Jedni potrafią zmieścić całe emocje w trzech minutach, inni potrzebują lat, by wyrazić w dźwiękach coś, co ma większy sens. Co ich łączy? Chodzi o muzykę, której nie da się zamknąć w żadnych granicach.
Poczułam to, gdy pomyślałam o spotkaniu Vito – Stevie. To jak scena w piwnicy, gdzie wszystko jest na wyciągnięcie ręki, a jednak nie masz poczucia, że wszystko jest ci dane. Jakbyś wchodziła do ciasnej przestrzeni, gdzie nie ma miejsca na nic, co by cię ograniczało, ale to nie jest piwnica pełna kurzu i zapomnianych wspomnień. To przestrzeń, która, choć wypełniona oddechami, tonami, emocjami, jest ogromna, jakby była tylko zbudowana z dźwięków. Tak jak piwnica zamienia się w salę koncertową, tak tam, w tej samej przestrzeni, pojawiają się ci dwaj – Vito i Stevie – choć z zupełnie innych światów. Ich jam session to jak porozumienie na poziomie czystej energii. Jeden z nich nie boi się swobodnie biegać po przestrzeni, drugi gra w taką melodię, że można poczuć się jak w transie. To nie jest spotkanie dwóch artystów – to spotkanie dwóch wizji muzyki, które przetaczają się przez siebie, prowadząc do nowej formy.
I tu dochodzimy do J. Cole’a i Coltrane’a. Co ci dwaj robią w jednym pomieszczeniu? Zdecydowanie nie znajdziesz tu miejsca na klasyczne porównania. Z jednej strony mamy rap, który jest precyzyjnie zbudowanym opowiadaniem o świecie, w którym wciąż jest miejsce na eksperyment. Z drugiej strony – Coltrane, który gra na saksofonie w sposób, który wymaga ciszy, przestrzeni i czasu, by przekroczyć granice tego, co rozumiane za 'dźwięk’. A jednak, mimo że mogą wydawać się dwoma biegunami, to coś ich łączy: ta nieokiełznana potrzeba przekraczania siebie, rozszerzania przestrzeni. Dźwięki Coltrane’a, które toczą się jak rzeka, i teksty J. Cole’a, które zapadają w pamięć nie tylko ze względu na przekaz, ale i na sposób, w jaki wchodzą w dialog z rzeczywistością. Przez moment masz wrażenie, że słuchasz tych samych emocji, tylko opowiedzianych różnymi słowami, instrumentami, tonami.
A co z Billem Withersem i Tomem Mischem? Cóż, ci dwaj to zupełnie inna historia. Bill Withers to mistrz prostoty, artysta, który tworzył muzykę nasyconą emocjami i prawdą, ale równocześnie taką, która nie jest pretensjonalna. Jego „Lean on Me” to jeden z tych utworów, które nigdy nie przestaną nas poruszać. Z kolei Tom Misch to artysta młodszej generacji, którego muzyka łączy elementy jazzu, R&B, hip-hopu i soulu. Jego „It Runs Through Me” to doskonały przykład nowoczesnego brzmienia, które czerpie pełnymi garściami z klasycznych inspiracji, ale nie boi się eksperymentować z dźwiękiem. Choć Withers i Misch pochodzą z zupełnie różnych epok, w ich twórczości widać coś wspólnego – subtelną, głęboką i autentyczną emocjonalność, która zawsze ma coś do powiedzenia. Czym zatem różnią się ich spotkania? Z pewnością sposobem, w jaki wchodzą w dialog z rzeczywistością.
To właśnie jest to, co w tej chwili rozbrzmiewa w muzyce – brak granic, zmiana perspektywy, odkrywanie nowych przestrzeni. Jakie zatem jest najważniejsze w tych spotkaniach? To, że muzyka, niezależnie od tego, jak różne są jej ścieżki, zawsze jest formą dialogu. Wydaje się, że w tych przypadkach różnice między twórczością Vito Bambino a Stevie Wonderem, J. Cole’a, a Coltrane’em, Billa Withersa a Toma Mischa nie są już barierami, ale mostami. Mostami, które pozwalają zobaczyć to, co za horyzontem. I nie chodzi tylko o te dźwięki, które słyszymy, ale o to, jak cała muzyka – od jazzu, przez hip-hop, po współczesne brzmienia – zaczyna tworzyć nową przestrzeń, której nie zamykają etykiety, które zwykle próbujemy jej przypisać.
Kiedy patrzymy na spotkanie tych artystów, nie jest to tylko kwestia tego, kto lepiej wypadł, kto miał lepszy riff, kto był bardziej 'czysty’ w swojej stylistyce. To po prostu spotkanie dwóch różnych wizji dźwięku, które nie zamykają się w żadnych granicach. Tak jak muzyka, tak i oni tworzą przestrzeń. I ta przestrzeń nie jest ani ciasna, ani zbyt szeroka – po prostu jest, a dźwięki, które w niej powstają, są wszystkim.